31.08.2015

"Życie a śmierć - Lily i James" artystycznym spojrzeniem Tigry #2

       Tak, dobrze przeczytaliście. O to przed wami kolejna, druga już odsłona z cyklu "Życie a śmierć - Lily i James" artystycznym spojrzeniem Tigry. A więc na razie nie przedłużając, przedstawiam wam efekt mojej kilkudniowej, wakacyjnej nudy, przed pójściem do szkoły :)

Zacznę od takiej sobie Lily tyłem. Trochę mi to nie wyszło, ale wiadomo, że mogło być gorzej.

A oto... Przed wami sukienka Lily z balu! Jak wam się podoba?

To jest Lily w moim wykonaniu, zainspirowana pomysłem bloga. Tak, wiem, jest brzydka. I nie piszę tego po to, żebyście mówili, że się mylę, bo wiem, że mam rację. Rysunek publikuję tylko po to, żebyście za jakiś czas mogli zobaczyć jakie zrobiłam postępy, gdy narysuję ją ponownie.

A tutaj stoi sobie jakaś osóbka w płaszczu z różdżką w dłoni. To również jest przyszła historia na blogu, która mnie zainspirowała.

Tutaj, macie drzewo, wokół którego obwiązany szal jednego z domów. Jak myślicie, którego? I co to może znaczyć?
No dobra, a teraz pora na ukazanie mojej dwudniowej obsesji/nauki rysowania oczu. Tak więc, na początek moje pierwsze dzieło. Oko Lily. Podoba się?



Jak zapewne wszyscy się już domyślili, to jest oko Jamesa. Trudno było zgadnąć prawda :P Chyba jestem z niego najbardziej zadowolona.
To... To nie wiem czyje jest oko. Nic mi nie przychodzi do głowy. Może Lunio... Albo Dor... Nie wiem. A wy jak myślicie, czyje to oko?


I oto kolejne oko, z którego jestem zadowolona. Oko Ann. Podoba się?
I na koniec oko, które będzie miało znaczenie w kolejnych rozdziałach bloga. Ale nie zdradzę do kogo należy. To będzie niespodzianka ;)


A tutaj, proszę bardzo, macie taki rysunek ze świątecznej gry w butelkę w dormitorium dziewczyn.

I na koniec rysunek, który mnie, podoba się najbardziej. Mianowicie jest to wilkołak w czasie przemiany! Prawdę mówiąc, na żywo jest ładniejszy, ale jestem z niego mega zadowolona.


       No dobra, jeśli chodzi o rysunki to na tyle. Chcę was teraz poinformować, że już jutro zaczyna się... Uwaga, uwaga... Nowy rok szkolny! Te wakacje strasznie szybko zleciały, prawda? No ale cóż... Skoro zaczyna się szkoła, to będzie też mniej czasu na pisanie bloga. Jednak postaram się wejść w regularność i planuję pisać rozdział na tydzień. Nie obiecuję, że na pewno mi się uda. Może się zdarzyć, że raz, będą dwa rozdziały w tygodniu, a innym razem może nie pojawić się żaden. Naprawdę postaram się być regularna, ale nic nie obiecuję.
       Kolejna sprawa, jest nieco inna. Dziś mamy 31 sierpnia, czyli... DZIEŃ BLOGERÓW! Z tej okazji wszystkim blogerom składam najlepsze życzenia. Weny, pomysłów, czytelników, komentarzy i obserwatorów. Kreatywności i cierpliwości do pisania. Natchnienia! Spełnienia marzeń! Czasu!!! I wszystkiego, czego jeszcze byście sobie życzyli, ja wam życzę XD
       Na koniec chciałabym tylko powiedzieć, że jest mi smutno, że tak mało osób komentuje rozdziały, miniaturki... I notki w ogóle. Dlatego, jeśli chcecie szybko następny rozdział, czekam na 5 komentarzy pod tym rozdziałem, a jak będzie ich ok. 7-9 to pojawi się jeszcze dodatkowo miniaturka.
       To chyba na dzisiaj tyle. Pozdrowionka :D

PS.: Jak tam minęły wam wakacje? Fajnie było? Gdzie byliście? Odpoczęliście? Do której klasy teraz idziecie? Jeśli chcecie, odpowiedzcie ;)

26.08.2015

Miniaturka #3 - Syreni śpiew

       Opowiem wam dzisiaj bajkę o małym chłopcu. Tak naprawdę, to on wcale nie był taki mały. Przecież 16 lat, daje jakieś doświadczenia, prawda? Jednak... Czy szesnaście lat, to odpowiedni wiek by umrzeć? To zależy kogo zapytacie. Jedni powiedzą wam, że tak naprawdę wasze życie jeszcze się nie rozpoczęło. Inni powiedzą, że macie już trochę za sobą, ale najlepsze jeszcze przed wami. Ale jeśli zapytacie o zdanie, bohatera naszej dzisiejszej opowiastki, nie będzie miał problemów z odpowiedzią. Słowa, które wydobędą się z jego ust będą zapewne brzmieć jakoś tak:
- Swoje przeżyłem, jestem gotów umierać. A poza tym, kto powiedział, że śmierć jest zła. A może to jest największa przyjemność, najciekawsza przygoda jaką kiedykolwiek przeżyliśmy. A poza tym, czy jest sens żyć, jeśli to życie zadaje nam tylko ból i cierpienie? Jeśli nie ma w nim radości, a tylko smutek? A co jeśli śmierć ma nam przynieść radość, miłość... i wieczny spokój? Czy w takim razie życie ma sens? Czy może jednak... Lepiej jest umrzeć?
       Nie łatwo będzie mi opowiedzieć tę historię, a wam, na pewno nie będzie łatwo jej wysłuchać. Ale dajcie jej szansę, skupcie się, nie przerywajcie w połowie. Otwórzcie serca, poczujcie tę historię całym swoim ciałem i oddajcie jej duszę. Nawet się nie zorientujecie, kiedy wbije wam się do głowy. A kiedy się już tak stanie... Nigdy was nie opuści.
       Wszytko zaczęło się bardzo niewinnie. Bezsenność zapoczątkowała koszmar. A koszmar, miał doprowadzić do końca. Ale kogo ten koniec dotyczy? Oczywiście Jamesa Pottera, młodego ucznia Hogwartu, który nie mogąc spać wybrał się na przechadzkę niedaleko jeziora. Nie słyszał szeptów. Nie słyszał cichych chichotów. Tak naprawdę nie słyszał nic, poza dźwiękiem fal, lekko wpływających na piasek. Ale tylko do czasu, bo oto, po wodnej tafli poniósł się dźwięk, który zapoczątkował największy koszmar naszego bohatera. Był to dźwięk niezwykły, słodki i gorzki zarazem. Piękny i przerażający. Kuszący i rozrywający serce. James wpatrywał się w jezioro oniemiały, szukając osoby która śpiewała. Bo ten dźwięk, był śpiewem.
       Młody czarodziej, jak zahipnotyzowany ruszył przed siebie, w kierunku wody. Na maleńkiej plaży zdjął buty i skarpety, po czym powoli się zanurzył. Początkowo tylko stopy. Potem łydki. Woda sięgała mu już kolan, ale nie przejmował się tym. Brnął dalej. Nie zwracał uwagi na to, że spodnie kleją mu się do ciała. Nie przejmował się chłodem, ani strachem, który gdzieś w nim zakiełkował. Szedł dalej. Otumaniony przez tajemniczy śpiew. Niebezpieczny śpiew.
       Kiedy woda, sięgała już chłopcu pasa, woda przed nim lekko zafalowała. Wpatrywał się jak zahipnotyzowany w dziewczynę, która wychynęła przed nim z wody. Rude włosy, delikatnie poruszały się na wodzie. Duże, zielone oczy wpatrywały się zalotnie w przybysza. Czerwone usta, układały się w lekkim uśmiechu. A potem, z tych cudownych warg, wydobył się najpiękniejszy pod słońcem śpiew. James, wpatrywał się w dziewczynę. Słuchał uważnie każdego słowa, które wydobywało się z jej ust. Żadne, nawet najmniejsze mu nie umknęło. Napawał się obecnością rudowłosej istoty, ciesząc się, iż było mu dane spotkać, tak niesamowitą dziewczynę.
       Kiedy niewiasta zamilkła, spojrzała na Jamesa zalotnie spod niesamowicie długich rzęs i uśmiechnęła się przelotnie. Jej ręka, musnęła lekko obleczoną w cienki T-shirt klatkę piersiową chłopaka. Po chwili, jej palce musnęły jego szyję. Następnie podbródek. Dziewczyna odrobinę się zbliżyła, a James, nasz kochany, zahipnotyzowany i wzięty w niewolę niewiasty, nie był w stanie dłużej się opierać. Jedną ręką objął ją w pasie. Druga wylądowała na jej szyi. Już po chwili, przyciągał ją do siebie w namiętnym pocałunku, który nieznajoma natychmiast oddała. Jej usta były słodkie i słone jednocześnie. Były delikatne i kruche, ale przy tym dzikie i nieprzewidywalne. Przygryzła zębami jego dolną wargę. W odpowiedzi przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej, jedną dłoń wplatając we włosy rudowłosej i pogłębiając pocałunek. Ona zarzuciła mu ręce na szyję i objęła go nogami w pasie. Ważyła tyle, co nic. Chłopak jej pragną. Pożądał w każdym calu. Ich języki walczyły o dominację. Serca łomotały w zgodnym rytmie. Oddechy były płytkie i nie dawały ukojenia. Ukojenie dawały jedynie kolejne pocałunki.
       I nagle, to wszystko zniknęło. Dziewczyna odsunęła się od chłopca odrobinę i posłała mu cudowny uśmiech. Nastolatek wpatrywał się w nią z uwielbieniem. Zielonooka wspięła się na palce, i wsparła na jego ramieniu. Jej dotyk był zimny. Nieprzyjemny i odstraszający. Wszystkie komórki w ciele Jamesa, nawoływały młodego czarodzieja do ucieczki. Ale on tylko stał i wpatrywał się w nieznajomą. Och... Gdyby tylko wiedział... Gdyby tylko wiedział, że była Syreną. Kusiła go śpiewem. Pociągała wyglądem. Całkowicie go omotała pocałunkami. Teraz był już bezwolny. Owinięty wokół palca dziewczyny, która chciała się tylko zabawić. Nieprzygotowany na śmierć.
       Jednak... Jeszcze mógł myśleć. Nie był aż tak bezwolny. Nie odebrała mu jeszcze myśli. Ale gdy to zrobi... James będzie jak marionetka. Bezwolny. Całkowicie posłuszny swej pani. Zapewne teraz myślicie, że coś wybawi naszego bohatera z tej opresji. Ale nie macie na co liczyć. Nie ma już dla niego ratunku. Nikt nie może mu pomóc.
       Rudowłosa, delikatnie przejechała górną wargą po płatku ucha chłopca, a potem lekko przygryzła. Nastolatek jęknął z przyjemności, a na twarzy Syreny pojawił się samozadowolony uśmiech. Przycisnęła wargi do jego ucha. Z jej gardła wypłynął szept, tak cichy że trudno było go dosłyszeć. Jednak do Jamesa słowa dotarły natychmiast.
- Chodź ze mną. Razem będziemy szczęśliwi, tam gdzie cię zaprowadzę. Chodź ze mną. Zawsze tylko ze mną. Na zawsze.
       Potem zielonooka odsunęła się z czarującym uśmiechem na ustach i zniknęła w wodzie. James wpatrywał się w miejsce, gdzie stała przed chwilą. Czuł, jak jego serce pęka, jakby było ze szkła. To była chwila, w której przepadł na dobre. Już nie myślał logicznie. Stracił wolę. Stracił zdrowy rozsądek. Ale nie obchodziło go to. Gdzieś głęboko, gdzie jeszcze całkowicie nie oszalał, coś mu podpowiadało, że jeśli podąży za nieznajomą, umrze. Może to była intuicja. Może gdzieś głęboko ukryta wiedza. Jednak wiedział. Ale nie miało to dla niego większego znaczenia. Ból i cierpienie, jakiego właśnie doświadczał, były niewyobrażalne. Potrzebował balsamu, żeby rany się zagoiły. Wiedział, że jedynym balsamem jest ona. Jej rude, falujące delikatnie w wodzie włosy. Szmaragdowe oczy. Gibkie, smukłe ciało. Dzikie, niepohamowane pocałunki. Chłodny dotyk dłoni. Tylko to mogło go uzdrowić. Dlatego zanurzył się w wodzie.
       Po chwili otworzył oczy. Przed sobą dostrzegł jej uśmiechnięte usta. Roziskrzone podnieceniem oczy. Rudy kosmyk włosów. Syrena, przyciągnęła go do siebie i pocałowała głęboko. Po chwili się odsunęła. W jej twarzy widoczny był głód. Uśmiechnęła się. Jej zęby były ostre jak kły. Przesunęła ustami po szyi chłopca. Po chwili nastolatek poczuł ugryzienie na ramieniu. Spojrzał w tamtym kierunku. Rudowłosa, zlizywała z czcią pojawiające się powoli kropelki krwi. Dostrzegła jego spojrzenie. Uśmiechnęła się do niego z lubieżnością i pocałowała zachłannie w usta. Po chwili znów się odsunęła i rozdarła koszulę czarodzieja. Kiedy wbiła się kłami w jego klatkę piersiową, on tylko westchnął z przyjemności. Ona tymczasem, pożywiła się świeżą krwią. Po chwili znów go ugryzła. Tym razem koło prawego sutka, wcześniej lekko muskając go językiem. Następne ugryzienie wylądowało na brzuchu chłopaka. A potem syrena znów pocałowała Jamesa. Ale nastolatek, tego pocałunku już nie odwzajemnił.
       Od chwili, gdy zanurzył się w wodzie, nie miał już dostępu do tlenu. Powoli wyczerpywał zasoby powietrza. Najpierw na jeden pocałunek. Potem kolejny. A kiedy westchnął z przyjemnością, po ugryzieniu w klatkę piersiową, pozbył się ostatniej odrobiny tlenu z płuc. Musiał wziąć głęboki oddech. Woda wpłynęła mu do ust i nosa. Przepłynęła drogami oddechowymi. I trafiła do płuc. To był koniec. Chłopak się utopił. Gdy syrena, zdała sobie z tego sprawę, natychmiast zareagowała. Teraz już nie musiała udawać. W jej oczach pojawiły się głód i żądza. Pragnienie... Pożądanie... Musiała je zaspokoić. Rzuciła się ku lewemu sutkowi. Rozszarpała skórę. Wpiła się kłami w serce. Wyssała całą krew. A potem rozerwała organ na strzępy. Potem spojrzała na martwego czarodzieja. Na jej twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia.
- Zawsze się nabierają - powiedziała, z niesmakiem, po czym odpłynęła w głąb jeziora.
       Ciało Jamesa zostało odnalezione po pięciu dniach. Bez ani kropli krwi. Bez serca, które zostało rozerwane na strzępy. Potłuczone. Niewiarygodnie cierpiące. Bez choćby odrobiny własnej woli. Bez wspomnień. Bez marzeń. Po wspaniałym chłopcu, została tylko powłoka. Skóra, kości, narządy. Wszystko pozostałe zniknęło w przeciągu zaledwie 15 minut. Tylko tyle czasu było potrzeba, by odebrać komuś życie. Tyle wystarczyło, by je stracić. A jednak... James sam wybrał śmierć. Wolał umrzeć, niż żyć ze złamanym sercem. Nie chciał żyć w wiecznym cierpieniu i bólu. Wolał wybrać śmierć, aby jeszcze chociaż przez kilka chwil być szczęśliwym, z ukochaną osobą.
Czy w takim razie...
Śmierć to coś złego?

------------------------------------------------------------

Pojawiła się miniaturka. Owszem, to Jily, choć dziwne i naprawdę specyficzne. Oczywiście ta Syrena, to Lily jak się już zapewne domyśliliście z opisu. Wiem, że chyba jakieś takie smutne i melancholijne, ale... Taki był zamysł. Przepraszam, że to jest takie krótkie, ale wydłużenie tego nie miałoby sensu.
Tak więc, mam nadzieję, że się wam podobało. Powiedzcie mi co myślicie w komentarzach.
Pozdrawiam :)

22.08.2015

Rozdział 57 - Potrzebna pomoc

        Wszystko zaczęło się w piątek, po tym, jak pierwszy raz się teleportowałam. Było popołudnie i cała nasza gromada właśnie spożywała obiad. Chociaż... Spożywać, to chyba nieodpowiednie słowo. Tak naprawdę, to siedzieliśmy i gapiliśmy się na nasze talerze, dłubiąc w nich bez większego sensu widelcami. Czemu? Odpowiedź była prosta. Po nocach siedzieliśmy i zakuwaliśmy do egzaminów. Nawet Jamsowi i Syriuszowi się udzieliło. Tak, mówię serio. Oni też zarywali noce i się uczyli. Może nie tak długo, jak reszta z nas, ale jednak.
       A w dodatku nauczyciele, jakby nie zauważając, że i tak jesteśmy już ledwo żywi, zamiast choć trochę nam odpuścić z pracami domowymi, to oni zadawali nam tylko jeszcze więcej niż dotychczas. A my tymczasem powoli umieraliśmy. Chodziliśmy po szkole jak zombie. Ledwo przytomni, wykonując wszystko automatycznie. Nie byliśmy jedyni. Chyba wszyscy piątoklasiści tak wyglądali. Najlepszym określeniem naszego stanu, naprawdę było powolne umieranie.
        Tymczasem... Wszyscy siedzieliśmy przy stole, padnięci i wyczerpani jak rzadko kiedy. Spojrzałam na miskę zupy na talerzu, po czym po chwili, odsunęłam ją razem ze sztućcami dalej w głąb stołu, a na powstałym wolnym miejscu, położyłam złożone ręce, a na nich głowę. Mój plan był prosty. Iść spać.
-Ej Lily - mruknęła zaspana Dorcas- Nie śpij, tylko jedz. Musisz mieć si... - przerwała ziewając potężnie.
- Zostaw ją - mruknęła wykończona Ann - Ona ma w sumie całkiem niezły pomysł - stwierdziła, po czym zrobiła to samo co ja.
       Dorcas popatrzyła na nas obie ze zdumieniem, ale po chwili wzruszyła ramionami i poszła w nasze ślady.
- No nie - jęknął Syriusz - Dziewczyny... Nie pora na spanie. Przed nami jeszcze trzy lekcje.
       Usłyszałam niezadowolony jęk Czarnowłosej.
- Tak wiem Dor, mnie też się nie chce i najchętniej to bym się zerwał z tych ostatnich lekcji i poszedłbym spać, ale doskonale wiesz, że nie możemy tego zrobić - powiedział łagodnie Łapa, po czym zamarł zdumiony na kilka minut, a my wpatrywaliśmy się w niego zdziwieni - Co wy ze mną robicie!? - wykrzykną nagle oburzony, odzyskując wreszcie głos - To przecież jestem ja, Syriusz Black! Ja nigdy nie odwodziłem nikogo od pomysłu zerwania się z lekcji. NIGDY! - popatrzył na nas wszystkich, po czym zaczął nas wszystkich po kolei wytykać palcami - To wasza wina! To wy do tego doprowadziliście! Jak mogliście!? A ja miałem was za przyjaciół. Nie. To koniec! To koniec! - zakończył teatralnym krzykiem, a my wszyscy, mimo zmęczenia, nie byliśmy w stanie się nie uśmiechnąć.
       W końcu, ktoś wstał z krzesła. Rozejrzałam się kontem oka, sprawdzając, kto to mógł być. James. A ten to po co wstał? Chciało mu się? Po chwili usłyszałam jak mówi:
- No dawajcie chłopaki. Pomóżcie mi.
       Pomóżcie? Ale z czym? Nagle poczułam, jak ktoś łaskocze mnie po bokach i podskoczyłam z piskiem. Już po sekundzie stałam przed ławką i wpatrywałam się morderczym wzrokiem w niejakiego, jeszcze żyjącego Jamesa Pottera. Powiedziałam, jeszcze żyjącego, bo jak z nim skończę, to żywy on już na pewno nie będzie.
- Co to było Potter? - warknęłam, chłopak w odpowiedz, posłał mi swój huncwocki uśmiech i odpowiedział.
- Pobudka. Podobała się?
- Zatłukę cię jeśli zrobisz to jeszcze raz - zagroziłam, ale James tylko się roześmiał.
- Ale przynajmniej się obudziłaś - stwierdził z samozadowolonym uśmieszkiem na ustach.
       Chłopak miał rację, ale nie zamierzałam dać mu tej satysfakcji, więc ostentacyjnie ziewnęłam, pokazując, co tak naprawdę o tym wszystkim myślę. Rogacz widząc mój gest tylko przewrócił oczami, po czym spojrzał na chłopaków wyczekująco.
- No na co wy jeszcze czekacie? Ja już swoje zrobiłem. Teraz wasza kolej.
       W końcu Lunatyk się przeciągnął, ziewnął po raz ostatni i spojrzał na śpiącą naprzeciw niego Ann. Westchnął głęboko, po czym zrobił wślizg pod stołem i zatrzymał się tuż obok blondynki. Patrzył na nią przez chwilę, po czym odchrząkną znacząco. Dziewczyna, podniosła głowę i popatrzyła nieprzytomnie po sali. Kiedy jej wzrok padł na klęczącego obok niej Lunatyka, zmarszczyła brwi, a na jej czole pojawiła się delikatna zmarszczka. Chłopak wyciągnął ku Ann rękę i pytał:
- Pomóc Pani wstać, Mademoisel.
       Dziewczyna zachichotała, widząc, jak huncwot ukrywa głębokie ziewnięcie, po czym podała mu rękę i odpowiedziała z największą godnością na jaką było ją stać, zaspaną, potarganą i ledwie żywą.
- Chętnie przyjmę Pańską pomoc - odparła, po czym oboje wstali.
       Na koniec, Remus obrócił Lorens pod ręką, a ta cicho się zaśmiała. Pod koniec obrotu, potknęła się, ale Lunatyk natychmiast ją złapał. Popatrzyła mu w oczy i powiedziała ze szczerą wdzięcznością:
- Dziękuję.
- Drobiazg - odpowiedział Lupin, puszczając moją przyjaciółkę i spuszczając wzrok.
       Patrzyłam na tę uroczą scenę z delikatnym uśmieszkiem, do czasu, kiedy nie szturchnął mnie James i nie pokazał co dzieje się kawałek dalej.
       A tam, rozgrywała się właśnie przekomiczna scena. Syriusz siedział obok sennej Dorcas i próbował ją różnymi sposobami przekonywać by wreszcie wstała. Po pięciu minutach prób, które skończyły się brakiem najmniejszego odzewu, Łapa w końcu stracił cierpliwość i wziął Czarną na ręce, stwierdzając, ze tak będzie szybciej. Kiedy przechodziłam obok obydwojga, zauważyłam, że mimo braku reakcji ze strony Meadowes, dziewczyna uśmiecha się zadowolona. Parsknęłam śmiechem i wyminęłam parę. Za mną szła moja gromada przyjaciół, z wciąż na wpół śpiącym Glizdogonem na końcu.

***

        Pierwszą lekcją, zaraz po obiedzie, była Historia Magii. To była ta dobra wiadomość. Gorzej, że później były jeszcze dwie godziny eliksirów. Zastanawiałam się właśnie, jak ja mam to niby przeżyć, gdy w sali pojawił się profesor Binns. A dokładniej to jego duch. Ale mniejsza z tym. Jestem zbyt zmęczona, by wnikać w szczegóły. Wyjęłam zeszyt i pióro, gotowa notować, jednak... Nie... Byłam zbyt zmęczona, by skupić się na wykładzie profesora. Wyjęłam z torby różdżkę i machnęłam nią w kierunku pióra, które po chwili zaczęło notować słowa profesora, samoistnie na papierze. Westchnęłam zadowolona. Jak ja kocham magię.
       Spojrzałam w prawo, na siedzącą obok Ann. Ręce położyła na stole, oparła o nie głowę i spokojnie drzemała. Pomyślałam, że to nie jest taki głupi pomysł i już miałam skorzystać z pomysłu przyjaciółki, gdy nagle, coś przeleciało mi tuż przed twarzą i wylądowało na ławce. Był to łabędź z papieru, ożywiony za pomocą magii. Wzięłam go do ręki, rozłożyłam i przeczytałam wiadomość:

Nie jesteś na mnie zła, za to że cię połaskotałem?
R.


       Przeczytałam wiadomość i uśmiechnęłam się lekko. Po chwili wzięłam drugie pióro i nabazgrałam odpowiedź.

Nie martw się, już mi przeszło. Ale więcej nawet nie próbuj tego robić.
L.

       Po tym, złożyłam kartkę z powrotem, a potem lekko w nią dmuchnęłam. Łabędź delikatnie wzniósł się w powietrze, a ja śledziłam go wzrokiem. W końcu, kartka dotarła do celi i ptaszek wylądował zgrabnie na otwartej dłoni Jamesa. Chłopak niemal natychmiast, rozwinął kartkę i przeczytał wiadomość, po czym posłał mi szeroki uśmiech, który odwzajemniłam. Potem naskrobał coś na pergaminie i odesłał mi wiadomość, którą natychmiast przeczytałam.

A nie jesteś na mnie zła, że ci przeszkadzam?
R.

Nie, James. Nie jestem zła. Pióro samo notuje słowa Binnsa, a ja właśnie planowałam się zdrzemnąć jak Ann.
L.

       Po chwili otrzymałam odpowiedź. I tak właśnie pisałam sobie z Jamesem na lekcji Historii Magii. Kto by pomyślał...

No wiesz co! Zostawiłabyś mnie tak samego, żebym zanudził się na śmierć? To niedopuszczalne!
R.

Oj, no już, nie dramatyzuj. Skoro wszyscy śpią, to możemy pójść w ich ślady,
L.

Zwariowałaś! Mam się upodabniać do ogółu!? Nie ma mowy! Jestem jedyny i niepowtarzalny.
R.

Tak, tak, gadaj sobie. Ale ja tak jak wszyscy potrzebuję snu, a następna lekcja to eliksiry, więc chcę się zdrzemnąć, a i tobie to radzę.
L.

Ok, ok, niech ci będzie. Dobranoc Lily.
R.

Słodkich snów James.
L.

Może mi się przyśni, że nareszcie zgodzisz się ze mną umówić.
R.

Mam nadzieję, że nawet w twoim śnie odpowiem nie.
L.

       Po odesłaniu tej wiadomości, przygotowałam się się do drzemki, gdy nagle łabędź znów do mnie podleciał. Spróbowałam się od niego odgonić, ale on wciąż uparcie nie chciał odlecieć. W końcu więc, zrezygnowana, złapałam liścik i przeczytałam wiadomość.

A właśnie Lils... Umówisz się ze mną?
R.

       Westchnęłam śpiąca, zmęczona i zirytowana, po czym odpisałam.

Idź już spać Łosiu.
L.

Ponownie przygotowałam się do snu, gdy łabędź znów zamajaczył mi przed oczami. Wiedząc, że się od niego nie uwolnię, pozwoliłam mu opaść powoli na swoją rękę.

Ok, ok, czaję. Ale się nie poddam. A gdybyś zmieniła zdanie, to wiesz gdzie mnie szukać ;)
J.

PS. I nie nazywaj mnie Łosiem.

      Zaśmiałam się cicho i pokręciłam głową z politowaniem, po czym złożyłam wiadomość i zamknęłam ją w dłoni, by James już więcej do mnie nie wypisywał. Przez jakiś czas słyszałam z tyłu, od strony ławki Jamesa, dziwne dźwięki i trzaski. Zapewne Potter próbował zwrócić moją uwagę, ale całkowicie to olałam. W końcu się uciszył, a ja zapadłam w relaksującą drzemkę.

***

       Obudził mnie dzwonek na przerwę. Podobnie jak pozostali uczniowie, zerwałam się z miejsca, zgarnęłam notatki z ławki i szybko wyszłam na korytarz. Tam spotkałam się z przyjaciółmi i razem powlekliśmy się do lochów. Co prawda, krótka drzemka wszystkim nam dobrze zrobiła, jednak nie zmieniało to faktu, iż w dalszym ciągu byliśmy wykończeni.
       Ale nie mieliśmy już czasu na odpoczynek. Rozpoczęły się eliksiry. Kiedy weszliśmy do klasy, Profesor Slughorn już tam był. Szybko kazał nam zająć miejsca, po czym podchodził do każdego ucznia i kazał mu wylosować kartkę z kapelusza. Na każdym skrawku papieru, był podany eliksir, który należało uważyć. Mnie trafił się eliksir Słodkiego Snu. Łatwizna.
       Podeszłam do regału po właściwe składniki, po czym wróciłam na swoje miejsce i zabrałam się za sporządzanie eliksiru. Długo to jednak nie trwało. Po jakichś 20 minutach pracy, drzwi pracowni otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich Profesor McGonagall. Zdyszana, z rozwianymi włosami i zaróżowionymi policzkami.
- Przepraszam Profesorze - powiedziała między kolejnymi głębokimi wdechami - Ale czy mogę porwać Pannę Evans. To sprawa naprawdę najwyższej wagi.
       Zmarszczyłam brwi zdumiona, po czym spojrzałam na nie mniej zaskoczonego Ślimaka. Mężczyzna jednak szybko się otrząsną, po czym odparł:
- Oczywiście, nie ma problemu Pani Profesor.
- Dziękuję - odparła kobieta, po czym spojrzała na mnie ponaglająco - Zbieraj się Evans.
- O-oczywiście proszę Pani - odparłam szybko, zbierając książki z biurka.
- Posprzątam za ciebie - mruknęła Ann.
- Dzięki - szepnęłam, po czym zarzuciłam sobie torbę na ramię i udałam się prędko w kierunku wyjścia.
       Po drodze, zauważyłam, że Dor rzuca mi pytające spojrzenie. W odpowiedzi potrząsnęłam tylko głową, dając znać przyjaciółce, że ja również nie wiem co się dzieje. Do drzwi odprowadzały mnie ciekawe spojrzenia wszystkich uczniów, zarówno gryfonów, jak i ślizgonów. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za mną z hukiem, poczułam niemal fizyczną ulgę, że uciekłam przed wzrokiem tych wszystkich młodych czarodziejów.
- Co się stało? - zapytałam podążając szybkim krokiem za Profesorką - Gdzie idziemy?
- Do Skrzydła Szpitalnego - padła krótka odpowiedź.
- Ale dlaczego?
- Dyrektor wysłał Alastora, na przeszpiegi. Niestety w czasie zwiadów, Moody został zaatakowany. Ostatkiem sił przeteleportował się do swojego mieszkania, skąd wysłał Albusowi wiadomość. Kiedy go znaleźliśmy, był w okropnym stanie. Przetransportowaliśmy go do Hogwartu mając nadzieję, że Pani Pomfrei go wyleczy, jednak biedactwo niewiele może zrobić. Zabieram cię tam, bo dyrektor uważa...
- ... Że mogę mu pomóc - dokończyłam za kobietę, na co ona tylko skinęła głową.
       Skoro Gbur faktycznie był w aż tak złym stanie, wiedziałam, że muszę się pospieszyć, żeby mu pomóc. Puściłam się biegiem korytarzami zamku, mając nadzieję, że zdążę dotrzeć na miejsce nim będzie za późno.
        Wpadłam do sali jak burza i natychmiast podeszłam do łózka, przy którym stali dyrektor i pielęgniarka.
- Co mam robić? - zapytałam rzeczowo zbliżając się do chorego i podwijając przy tym rękawy szafy.
       Oboje popatrzyli na mnie, z pewną ulgą na twarzach. Pielęgniarka uśmiechnęła się do mnie pokrzepiająco. Dyrektor patrzył na mnie dziwnym wzrokiem niebieskich oczu. Zauważyłam jednak, że w tych nieprzeniknionych źrenicach, zabłysnęła nadzieja.
- Pomóż mu - powiedział tylko Dumbledore, patrząc na Gbura ze smutkiem.
       Ja również spojrzałam na Moody'ego i wydobyłam z siebie nagły, przerażony pisk. Auror miał całe ubranie zaplamione krwią. Miejscami plamy wciąż się powiększały. Twarz mężczyzny, również była poorana różnymi szramami, z których powoli spływała ciepła, gęsta, bordowa ciecz. Oczy Alastora były zamknięte, usta wykrzywione w grymasie bólu. Musiał cierpieć. Niewyobrażalnie.
       Zdałam sobie sprawę, że natychmiast muszę się zabrać do działania, jeśli chcę mu pomóc. Ale nie wiedziałam od czego w ogóle powinnam zacząć. Jak do tej pory nikt, nie postawił mnie w takiej sytuacji. Ale... Ale byłam członkiem Zakonu Feniksa. Moim zadaniem było działać szybko i zdecydowanie.
       Nagle zdałam sobie sprawę, że po policzkach cieknął mi gorące, słone łzy. Otarłam je gniewnie. Musiałam się wziąć w garść i mu pomóc. Musiałam pomóc Gburowi. Tylko i wyłącznie ja. Nikt nie może mu już pomóc. Poza mną.
       Wyprostowałam się i odetchnęłam głęboko, żeby się uspokoić. Musiałam się teraz skoncentrować na swoim zadaniu. Wypuściłam powietrze, lekko załamującym się strumieniem, ale wiedziałam, że więcej już nie osiągnę. Rozejrzałam się szybko wokół siebie, po czym powiedziałam do pielęgniarki, lekko drżącym ze zdenerwowania głosem:
- Niech przyniesie mi Pani tutaj jakiś czysty nóż i ze dwa eliksiru wzmacniające.
       Kobieta bez słowa, wykonała moje polecenie i pobiegła prędko na zaplecze. Ja tymczasem zaczęłam pocierać bliznę na lewym nadgarstku. Kiesy Pani Pomfrei po chwili się pojawiła, wzięłam od niej nóż i szybko, bez zastanawiania się, przecięłam sobie wnętrze dłoni. Nie byłam pewna czy dobrze robię. Bałam się, że zamiast pomóc, mogę tylko zaszkodzić. Ale dyrektor nie odezwał się ani słowem. Domyśliłam się, że w razie gdybym zrobiła coś nieodpowiedniego, powstrzymałby mnie. To dodało mi nieco otuchy.
       Kiedy na mojej dłoni, pojawiło się już kilka kropli srebrzystej krwi, uniosłam ją do ust aurora.
- Myślę Lily, że pięć kropel wystarczy - usłyszałam głos profesora.
       Skinęłam posłusznie głową, po czym odliczyłam dokładnie ilość srebrzystej cieczy. Potem zabrałam rękę i uleczyłam ranę na dłonie, patrząc, jak piąta kropla ścieka z ust Moody'ego prosto do przełyku.
       Przełknęłam ślinę, po czym zamknęłam oczy i przesunęłam rękami nad ciałem aurora. Wyczuwałam wszystkie jego obrażenia. Zarówno zewnętrzne jak i wewnętrzne. Wszystkie zaczynały się już leczyć dzięki mojej krwi, ale wiedziałam, że to za mało, by wyleczyły się całkowicie. Użyłam mocy jednorożców, by uleczyć kilka najpoważniejszych ran i przyspieszyć ich gojenie, po czym przeniosłam ręce na czoło Moody'ego i tak, jak kiedyś w przypadku Jamesa, tak i teraz zaczęłam przesyłać mężczyźnie swoją energię. Po paru minutach, kiedy byłam już na skraju wytrzymałości, powieki aurora lekko drgnęły, po czym powoli i ostrożnie się otworzyły, a ja zabrałam ręce z głowy mężczyzny i przysiadłam na jego łóżku. Do tej pory nawet sobie nie zdawałam sprawy z tego, jak bardzo zmęczyło mnie uzdrawianie rannego.
       Alastor rozejrzał się nieprzytomnie po sali, gdy nagle napotkał mój wzrok. Chyba nieco go to zaskoczyło, bo zmarszczył brwi i całkowicie się na mnie skupił. Postarałam przywołać na twarz lekki uśmiech i zapytałam cicho:
- W coś ty się znów wpakował Panie Gburze?
- Ach, no wiesz. Jakiś małolat wyzwał mnie na pojedynek, a ja przecież nie mogłem odmówić - odparł lekko zachrypniętym głosem.
- Chyba było ich dwudziestu, a nie jeden - odparłam dalej lekko się uśmiechając.
- E tam. Co najwyżej piętnastu, ale kto by liczył.
       Mimo ogromnego zmęczenia jakie mnie ogarnęło, nie byłam w stanie się nie roześmiać. Po chwili poczułam, jak u mojego boku staje wysoka postać. Profesor Dumbledore.
- Jak się czujesz Alastorze?
- Jakbym walczył z piętnastką małolatów - odparł, a dyrektor lekko się uśmiechnął, odprężając się przy tym odrobinę.
- Czyli wszystko z tobą w porządku - podsumował  mężczyzna, po czym dodał - Powinieneś podziękować Pannie Evans. To dzięki niej wciąż żyjesz.
- Naprawdę? - zainteresował się auror wpatrując się we mnie uważnie, a ja spuściłam wzrok, w marnej próbie ucieczki przed jego wzrokiem - Jak to możliwe?
- Na wyjaśnienia będzie czas później - odparł dyrektor - Teraz powinieneś odpocząć i zregenerować siły.
       Jakby na zawołanie pojawiła się pielęgniarka i podała pacjentowi fiolkę z eliksirem, którą mężczyzna zabrał z jej ręki. Kiedy, już po jakiejś minucie, usłyszałam głos Moody'ego, aż podskoczyłam w miejscu z zaskoczenia. Myślałam, że już spał.
- Dzięki - powiedział poważnym tonem.
- Nie ma sprawy Panie Gburze - odparłam.
- Wiesz... Nie musisz tak do mnie mówić. Możesz się do mnie zwracać Moody, Alastorze.. Bądź Gburze, jeśli chcesz - powiedział patrząc na mnie z krzywym, wyzywającym uśmieszkiem.
- Nie ma sprawy Gburku - odparłam przekornie, z szelmowskim uśmiechem na ustach.
- Ej, ale nie przesadzaj.
- Dobra, dobra Moody - odparłam zakładając ręce na piersi - Pij to już.
       Mężczyzna uniósł fiolkę w geście toastu, po czym powiedział:
- Twoje zdrowie Pyskata.
       Po tych słowach wypił cały płyn duszkiem i po niemal sekundzie, leżał prawie jak zabity na szpitalnym łóżku. Jedynym, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że nadal żyje, był głęboki oddech i głośne chrapanie.
- Brawo Lily - usłyszałam obok siebie głos dyrektora.
- Dziękuję.
- Jak się czujesz? Bardzo wyczerpana? - zapytał z głęboką troską w głosie.
- Odrobinę - przyznałam - Ale jak tylko wezmę coś na wzmocnienie i trochę odpocznę, to zaraz poczuję się lepiej.
       Profesor skinął ze zrozumieniem głową, po czym podał mi eliksir wzmacniający. Wypiłam napój duszkiem, po czym oddałam dyrektorowi naczynie, a mężczyzna, zniknął wraz z nim.
       Ja tymczasem przeniosłam się na sąsiednie łóżko i powoli odzyskiwałam siły. Wpatrywałam się w posłanie Gbura z uśmiechem ulgi na ustach. Cieszyłam się, że aurorowi nic nie jest. Co prawda nasza znajomość nie zaczęła się zbyt dobrze, jednak musiałam przyznać, iż polubiłam tego faceta. Może przez jego sposób bycia, metody nauczania, uczenie się na błędach albo charakter. Trudno mi było dokładnie to określić, jednak nawiązała się między nami nić porozumienia, a może nawet przyjaźni. Nie chciałabym go teraz stracić. Zdecydowanie nie.
       Moje rozmyślania przerwał nagły ból głowy. Mimo, że tak niespodziewany, był wyjątkowo bolesny i uporczywy. Jęknęłam zdumiona, gdy do moich uszu dotarła cała gama najróżniejszych dźwięków. Próbowałam je zignorować, jednak nie było to możliwe. Odgłosy dobiegały jakby z wnętrza mojej głowy, jakby gdzieś tam miały swoje źródło. Nagle, przez te wszystkie dźwięki, które tylko wzmagały mój ból głowy, przedostał się głos. Ale nie byle jaki. Był silny, mocny i zdecydowany. Na pewno należał do kobiety. A w dodatku, był hipnotyzująco urokliwy. Niebezpiecznie i wręcz niepokojąco urokliwy. A przy tym przepełniony magią. Głos ten wypowiedział tylko kilka zdań, ale to wystarczyło, by włoski stanęły mi dęba na całym ciele, ręce się zatrzęsły, a umysł pragnął wyrzucić to wspomnienie.

Nareszcie... Po tylu latach... Nareszcie cię znalazłam... Zdradziła cię twoja krew... Znalazłam cię... Teraz już mi nie uciekniesz...

------------------------------------------------

Kolejny rozdział. Jak zauważyliście bardzo szybko po tamtym. Mam nadzieję, że się wam spodoba :-) 
Tymczasem z prawej, jeśli ktoś jeszcze nie zauważył, macie ankietę wielokrotnego wyboru, na to jaką miniaturkę chcecie niedługo przeczytać. Na razie zdecydowanie wygrywa Jily i już przygotowuję się do jej pisania. Do końca głosowania macie jeszcze cztery dni i wszystko, może się jeszcze zmienić.
W każdym razie, miniaturka powinna się pojawić jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego. Mam nadzieję, że mój pomysł się wam spodoba.
Tymczasem żegnam, pozdrawiam i proszę o komy :-) 

19.08.2015

Rozdział 56 - Lekcja teleportacji

       Rozejrzałam się powoli po pomieszczeniu. Ławki, krzesła, kilka regałów. No i stół nauczycielski, na którym bezczelnie siedział sobie On. Patrzył na mnie z tym swoim krzywym uśmieszkiem samozadowolenia. W oczach lśniło poczucie zwycięstwa. Ależ mnie irytował. Obrzuciłam go wściekłym spojrzeniem, na co on tylko bardziej się wyszczerzył. Ale nie był to przyjemny uśmiech. Dawał mi do zrozumienia, że jestem beznadziejna. Ale przy tym, rzucał mi wyzwanie. A ja nie należałam do tchórzy i nie zamierzałam dać mu satysfakcji zwycięstwa. Właśnie dlatego całkowicie Go zignorowałam i odwróciłam się do niego plecami i wpatrzyłam się w krajobraz za oknem.
        Na błoniach siedziały pojedyncze osoby z książkami w rękach, przygotowując się do nieuchronnie zbliżających się egzaminów. Dalej, na boisku do quidditcha, drużyna gryfonów trenowała przed ostatnim w tym roku meczem. Gdzieś tam, wśród nich, byli Syriusz, James i Shawn, trenując zawzięcie. Mieli zamiar i w tym roku po raz kolejny wygrać puchar i solidnie trenowali. Ja również chciałam zwyciężyć. Oczywiście moje zwycięstwo nie będzie tak spektakularne, jak ich. Ale miałam cel i zamierzałam do niego dążyć. I odebrać swoją nagrodę. Zamknęłam oczy...

***


       Wszystko zaczęło się tydzień wcześniej, kiedy zapukałam do drzwi jednej z klas.
-Wejdź - usłyszałam burknięcie zza drzwi.
       Nabrałam głęboko powietrza w płuca przygotowując się na nadchodzące spotkanie, po czym pewną ręką pchnęłam drzwi, które otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Tak jak powiedział dyrektor, On był już na miejscu. Stał przy oknie i wpatrywał się w błonia. Zamknęłam za sobą drzwi z głośnym trzaśnięciem i odezwałam się głosem zabarwionym lekką kpiną:
- Witam... Panie Gburze.
- Znów musiałem na ciebie czekać Pyskata - powiedział nie kto inny, jak stojący przede mną Alastor Moody.
- Och... Wybacz mi, że nie umiem się teleportować. Ach... No tak, zapomniałam. Przecież to ty miałeś mnie tego nauczyć - odpowiedziałam z przekąsem.
       Moody odwrócił się w moim kierunku i obrzucił mnie nienawistnym spojrzeniem.
- Przestań paplać Pyskata i bierz się do roboty - wysyczał.
- Oczywiście - odparłam z przesadną słodyczą - Może mam ci jeszcze mówić "mistrzu" - powiedziałam sarkastycznie.
- Owszem - odparł Gbur z wrednym uśmieszkiem na ustach - To jedna z zasad obowiązująca na naszych zajęciach.
- Od kiedy!? - zapytałam oburzona.
- Od chwili gdy podsunęłaś mi ten pomysł. I się już nie odzywaj - uprzedził mój protest - bo nigdy nie zaczniemy tej lekcji, a ja naprawdę mam ciekawsze rzeczy to roboty niż siedzenie tu z tobą Żółtodziobie.
- Niby jakie? - zapytałam z drwiną - Łapanie much na suficie?
       Zanim zdążyłam zorientować się co się dzieje, już leżałam na podłodze. Rozejrzałam się i mój wzrok skupił się na różdżce w ręce aurora. Zaklęłam w duchu i już miałam odpowiedzieć kontratakiem, gdy nagle różdżka wyleciała mi z ręki poszybowała ku Moodiemu, który złapał ją pewnym chwytem.
- Oj coś cienko Pyskata, cienko. Tak łatwo dać się rozbroić? Co za wstyd - szydził Moody.
       Wstałam z podłogi i otrzepałam szatę. Nie patrzyłam na Alastora. Byłam na siebie wściekła, że pozwoliłam się tak szybko rozbroić. Zagryzłam wargę zdenerwowana, po czym cicho powiedziałam:
- Możemy zaczynać.
- No, no. Widzę Evans, że po porażce stałaś się nieco mniej pyskata. Czyżby twój język stracił swą ciętość? - zaszydził auror.
       Zacisnęłam pięści i zagryzłam zęby. Oddychałam szybko, przepełniona wściekłością, ale wiedziałam, że muszę się powstrzymać przed ciętą ripostą. Tylko do czasu, kiedy nauczę się teleportować. Wtedy będę miała tego gbura w nosie.
       Postarałam się opanować, po czym podniosłam głowę i spojrzałam obojętnym wzrokiem na Alastora.
- Przyszłam tutaj, żeby nauczyć się teleportacji - oznajmiłam - Nie marnuj więc mojego czasu. Bierzmy się lepiej do roboty.
- Skoro tak, to stawaj na środku sali - polecił obojętnie, a ja, przełamując chęć postawienia się aurorowi, ruszyłam w tamtym kierunku.
       Kiedy stanęłam na środku sali, Moody usiadł na jednej z bliższych ławek i od niechcenia machną różdżką. Przede mną, na podłodze pojawiła się obręcz.
- Przeteleportuj się do tej obręczy - polecił znudzonym tonem.
- A jak ja mam to niby zrobić? - zapytałam sarkastycznie.
       Alastor popatrzył na mnie, po czym wstał z ławki, obrócił się wokół własnej osi i zniknął. Po niecałej sekundzie pojawił się z trzaskiem w obręczy. Popatrzył na mnie z drwiną.
- Dokładnie tak - odpowiedział, po czym odwrócił się do mnie plecami i wrócił na swoje miejsce.
       Siłą woli musiałam się powstrzymywać, żeby nie uderzyć czarodzieja pięścią w plecy. Przez chwilę nawet rozważałam czy tego nie zrobić, ale zanim się zdecydowałam, mężczyzna już siedział na ławce i okazja przepadła.
       Postanowiłam przestać zawracać sobie głowę mężczyzną i skupić się na swoim zadaniu. Spojrzałam na obręcz znajdującą się przede mną i postarałam się na niej skoncentrować. Jednak fakt, że kątem oka dostrzegałam krzywy uśmieszek aurora, ogromnie mnie irytował. Nie zamierzałam jednak zmieniać pozycji i dać w ten sposób satysfakcji Alastorowi. Odetchnęłam więc głęboko i ponownie postarałam się skupić na obręczy. Kiedy przez chwilę wydawało mi się, że nareszcie udało mi się to wystarczająco, głos Gbura wszystko zniszczył:
- No co jest Pyskata. Ja rozumiem, że ty musisz pomyśleć, ale zaraz się tu przez ciebie zestarzeję.
       O nie! Teraz to już miarka się przebrała. Podniosłam wściekły wzrok na Moody'ego i ruszyłam w jego kierunku. Wyrwałam mu z ręki swoją różdżkę i wycharczałam przez zaciśnięte z wściekłości gardło:
- Albo mnie naucz jak się teleportować, albo się zamknij i siedź cicho, a nie tylko człowiekowi przeszkadzasz!
       Po tych słowach odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w kierunku wyjścia. Jednak zanim opuściłam salę odwróciłam się jeszcze i celując w aurora różdżką, wypowiedziałam wściekła odpowiednie zaklęcie:
- Jęzlep!
       Po tym, odwróciłam się na pięcie i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Gniewnym krokiem ruszyłam korytarzem, pewna, że już nigdy nie będę zdana na towarzystwo Gbura...

***

- Skup się Pyskata! Co to było!? To miał być obrót!? Z życiem Pyskata! Z życiem! Skoncentruj się!
- Byłoby łatwiej gdybyś choć przez chwilę był cicho!
- Ja ci dam cicho! Ja ci dam cicho! Zaraz sam rzucę na ciebie to samo zaklęcie, co ty na mnie w zeszłym tygodniu!
       Zagryzłam wargę i już się więcej nie odezwałam. Tak, to była druga lekcja teleportacji z Moodym. Ja naprawdę nie wiem, jak to się w ogóle stało, że tu jestem. Nie zamierzałam przychodzić. Chciałam tylko pójść się gdzieś pouczyć przed egzaminami. Czy rządałam aż tak wiele? Najwidoczniej. Ech... Dyrektor podstępem zwabił mnie do tej klasy, a potem... Potem nie mogłam wyjść. Nie chodzi o to, że nie chciałam, bo chciałam i to bardzo. Po prostu dyrektor zamknął zaklęciem drzwi, a ja nie dałam rady złamać czaru.
- Pyskata! Nie myśl, tylko się teleportuj! - usłyszałam wrzask, który wyrwał mnie z chwilowego zamyślenia..
- Sam to zrób jak jesteś taki mądry! - warknęłam zirytowana.
       Po chwili usłyszałam trzask tuż obok, a w uchu rozbrzmiały słowa:
- Ja już to potrafię. Teraz twoja kolej.
       Wzdrygnęłam się lekko, zaskoczona nagłym pojawieniem się Gbura tuż obok mnie. Auror z szelmowskim uśmiechem na ustach odsunął się i wrócił na swoje miejsce. Przypomniała mi się jego reakcja, gdy pojawiłam się w sali. Najpierw popatrzył na mnie z wściekłością, a po chwili z niechęcią. Ale w jego spojrzeniu dostrzegłam coś w rodzaju... Sama nie wiem jak to nazwać... Szacunku, sympatii, akceptacji, podziwu... Może wszystkiego po trochu. Ale to coś, czymkolwiek to było, było poparte ogromną niechęcią. W każdym razie... Patrzyliśmy się na siebie przez chwilę, po czym Gbur odwrócił się, zajął swoje miejsce na ławce i kazał mi stanąć na środku sali. Zdziwiona wypełniłam jego polecenie. Zaczęliśmy trening.
- Pyskata! Nie myśl o niebieskich migdałach i bierz się do roboty!
       Otrząsnęłam się z chwilowego otępienia i skupiłam się na obręczy przed sobą. Wpatrywałam się w nią przez krótką chwilę i myśląc, że już jestem gotowa, podskoczyłam lekko i obróciłam się wokół własnej osi. Kiedy wylądowałam natychmiast się rozejrzałam, ale wciąż byłam w tym samym miejscu, co chwilę wcześniej. Westchnęłam sfrustrowana.
- Wiesz... Ja już chyba wiem w czym problem - stwierdził Alastor a ja spojrzałam na niego pytająco - Nie jesteś po prostu wystarczająco dobra, by podołać zadaniu teleportacji. Ot co... Cała filozofia. Odpuść sobie pyskata. I tak ci się nie uda.
       I oto właśnie, wracamy do momentu, który zapoczątkował tę historię. Do momentu, gdy wściekła, ale i zdecydowana, zamknęłam oczy. Po chwili otworzyłam je i z determinacją wpatrzyłam się w obręcz. Skupiłam na niej całą uwagę a gdy poczułam dziwne mrowienie w brzuchu, podskoczyłam i obróciłam się. Nagle, odczułam coś, jakby skurcz żołądka i zgięłam się w pół zamykając oczy. Kiedy się wyprostowałam i uchyliłam powieki, spojrzałam pod stopy. Stałam wewnątrz obręczy.
       Uniosłam dumnie głowę i spojrzałam przebiegle, na siedzącego na biurku Moodiego.
- I co ty na to Panie Gburze? - zapytałam z uśmieszkiem samozadowolenia na twarzy.
       Mężczyzna popatrzył na mnie uważnie, a w jego oczach dostrzegłam cień zdumienia, ale i dumy zarazem. Oba te uczucia jednak niemal natychmiast zniknęły i nie byłam pewna, czy aby się nie przywidziałam. Po chwili auror uśmiechnął się półgębkiem i powiedział, z niechętnym szacunkiem:
- Nie najgorzej Pyskata.
- Zrobił Pan to specjalnie prawda? - zapytałam - Specjalnie powiedział mi Pan, że nie jestem wystarczająco dobra by się teleportować. Wiedział Pan, że to podziała.
       Moody spojrzał na mnie z przebiegłym uśmieszkiem, po czym powiedział:
- Musisz się jeszcze dużo nauczyć Pyskata.


--------------------------------------------------------------

Hejka! Wiem, że spodziewaliście się, że rozdział pojawi się po moim powrocie z obozu, ale niestety nie miałam jakoś ani chęci, ani czasu, żeby coś napisać, dlatego rozdział pojawia się dopiero teraz.
Dziękuję wszystkim, że trzymali za mnie kciuki i mogę się wam pochwalić, że zdobyłam brązowy pas! Jupi! Nawet nie wiecie jak się tym jaram :P Chcę też wam powiedzieć, że o 5 rano, w dniu egzaminu, w przerwie w ćwiczeniach, zauważyłam, że mam na macie wi-fi, więc weszłam na bloga i przeczytałam wasze komentarze, które naprawdę mocno mnie podbudowały i jestem wam za nie ogromnie wdzięczna :D
Co do rozdziału, to powiem wam szczerze, że zamierzałam go napisać dopiero po powrocie z wyjazdu, na którym jestem teraz. Zamierzałam coś napisać na innym blogu, ale ostatnio, gdzie bym nie zaczynała pisać i tak w końcu rozdział pojawia się tu, więc... Sami rozumiecie...
Wiem, że rozdział nie za długi i mało Jily, ale mam nadzieję, że się wam spodoba. Bardzo rozwijam relację Lily/Moody i mam nadzieję, że się ona wam spodoba.
No cóż... Strasznie się rozpisałam, ale chyba wreszcie będę kończyć. Pozdrawiam, dziękuję za wszystkie komentarze i proszę o nie dalej, bo naprawdę motywują do pisania. Miłych ostatnich tygodni wakacji :-)